92 lata temu marszałek Piłsudski wygłosił słynną mowę w Wilnie

Fot. Getty Images
podpis źródła zdjęcia

12 sierpnia 1928 r. marszałek Józef Piłsudski wygłosił w sali Wileńskiego Teatru na Pohulance słynną mowę na Zjeździe Legionistów. Rozgłośnia wileńska Polskiego Radia transmitowała przemówienie na całą Polskę. Poniżej skrócony tekst przemowy.

Gdy w Wilnie mam mówić, nie chcę w swej mowie ni zgrzytów, ni goryczy. Małym chłopcem biegałem tu po ulicach. Do szkoły tu chodziłem i do miasta. Uczyłem się przywiązywać, jak uczyłem się myśleć i uczyłem się kochać. Gdy więc w Wilnie mówię, nie szukam goryczy, nie wołam zgrzytów.

Gdy nad tematem mowy swej namyślałem się, szukałem zwykłych, najzwyklejszych tematów; znalazłem jeden, być może nieudolny, lecz o nim mówić będę; będę mówił o lingwistyce - do klasycznej szkoły tu chodziłem, w lingwistyce nigdym nie był mocny, przeciwnie doić wielki wstręt do języków odczuwałem, lecz w przebiegu mego żywota siedziałem w tylu więzieniach i tyle lat życia swego w samotności spędziłem, żem czuł pociąg do zastanawiania się nad słowami i nad pojęciami, które te igłowa oznaczają.

Będę mówił o jednem słowie tak, jak nieraz w samotności nad tem słowem myślałem. Słowo to w języku polskim brzmi „miły”. Słowo, które się na inne języki ledwo daje tłumaczyć. Gdy szukałem w innych językach odpowiednika, nigdziem go nie znalazł. Słowo, miły synonimowe nie da się oznaczyć. Jeżeli słowo przybliżone, jakiem jest „piękny”, nawet „ładny”, weźmiemy, to „miły” niekiedy jest przeciwstawne do tego, co piękne, do tego, co ładne.

Mówimy: „miły wyraz twarzy”, „miły uśmiech”, „miłe przeżycia”. A pojęcie piękna w tem nie istnieje. Miła rzecz jest piękna. Inna myśl przyciąga. „Miły”, gdy dobrze pomyśleć, jest miłym i basta. Nie znajdziemy żadnego odpowiednika, któryby temu słowu odpowiadał, lub go jako tako tłumaczył. Jest w tem czar i urok. Urok i czar, który jest silniejszy nad moce i piękniejszy nad piękno, który daje chwilę przyciągającą i duszę, skuwającą ku sobie, tak, że niebo wprowadza na ziemi.

I gdy myślę znowu o pojęciu „miły”, sądzę, że najłatwiej to sobie wytłumaczyć, gdy miłe przeżycia ku sobie przywołam, gdy zacznę tłumaczyć słowo „miłe” tem, co dla ludzi wszystkich jest miłe, co mówi o miłem. I pierwszą rzeczą, którą wezmę, są prawa matczyne. Ileż to dzieci próbowałem przekonać, że matka ich jest brzydka. Pomimo, że nieładna była, każde dziecko zacięcie się broniło.

Nie spotkałem dziecka, któreby mogło stwierdzić, że matka jest brzydka, i gdy nie mogło słowa „piękna” wykrztusić, od razu zgadzało się ze mną, że matka jest miła. Matczyne łono, matczyne pieszczoty pieściwe, pieszczoty dziecka, które serce matki wykuwa i z siebie wyrzuca, gdy dziecko w trwodze się budzi, pierwsze spojrzenie widzi nad sobą matki schylonej, by pieszczotą gładzić dziecko, by je uspokoić. Gdy dziecko silniej zaszlocha, matka dziecko zawoła, by je uspokoić, ku sobie przywiązać i szloch w piersi zdusić.
I ileż wspomnień. Gdy mówię o matkach, ileż miłych wspomnień i miłych przeżyć ciągnie się ku temu, co matczyne i miłe. Przejdę do drugiego przeżycia, tak częstego u nas, co dziećmi jesteśmy. Każdy z ras przeżywa okresy, gdy był złamany, gdy pierś ciężko oddychała, a poranek, gdy budził człowieka, budził go z uczucia ciężaru.

Każdy to przeżywał, a gdy w ciężkiej prawdzie życia i gdy w ciężkich prawdach przeżycia pieszczota zgryzotą dusi, gdy oddech powraca do piersi i zmarszczki na czole wygładza, gdy pomoc człowiek znajduje, by nie być szmatką zmarniałą, niezdatną do życia, to wtedy te przeżycia są miłe, zostają w pamięci, nie znikają. Jeszcze jedna, może najbardziej jaskrawa prawda miłego. Jest nią dziecko.

Nad głową stoi czas, nad duszą świszczy bat i człowiek się z sobą mocować musi, aby wytrzymać, i wtedy - ramię małego dziecka - dziecka, prawda bezsilnego, co myśleć nie umie, lecz czarownie się uśmiecha, dłońmi pieści tak, jak jedwab, zmarszczki wygładza i troski zwalczać każe. Bezsilność dziecka jest jego potęgą. Niewprawny język, niewprawne członki cała, ruszając się niezgrabnie, nosek jak kartofel, czoło łysawe, ani to piękno, ani to siła. Patrzcie, dziecko słabe, ledwo słowo wymówi, a w domu to słabe słowo, jak silnie języka słowa, powtarzają. Język dziecka staje się językiem dorosłych.

Nowe słowa dziecko tworzy, które zostają u ludzi w pamięci wieki całe. Bezsilność, połączona z siłą, brzydota z pięknem, to jest miłe, to czar - to urok, co serca zniewala, co przykuwa do siebie i mocno ku sobie pociąga. Jeżeli nie wszyscy panowie tak z dziećmi obcują, jak ja, to jednak dobra połowa ludzkości, matki z dziećmi mające do czynienia, mają te przeżycia, tak silne i tak niezłomne, że niosą swe przeżycia z dziećmi aż do grobu.

Gdym myślał, Panowie, o słowie „miłe” i o wszystkich przeczuciach, które czarem, urokiem ku sobie skłaniają, zawszem przypuszczał, że człowiek, gdy do grobu idzie, poduszkę wspomnień ze wszystkich swoich miłych przeżyć uplata, tak, by to, co miłe, szeptało strudzonej głowie o tem, co miłe pamięta i we wszystkiem znajdziemy jedną wielką prawdę. Siłę pieszczoty, co pieściwe dzieła tworzy, co pieściwemi dziełami zmarszczki wygładza, młodość nową daje i daje przeżycia tak silne i trwałe, że wszystkie inne zgładza, a z „miłemi” idzie człowiek do grobu. Moi panowie. Gdyśmy szli na pole, gdy byliśmy garstką, różniliśmy się od wszystkich żołnierzy dokoła.

I niczem innem myśmy się nie różnili, jak że pierś bitnie czuła i śpiewała hucznie pieśń odrodzonej naszej Ziemi. I gdy teraz, po tylu latach się spotykacie, tę pieśń odrodzenia, którą ongiś śpiewała pierś, dotąd ją czujecie. Bo odrodzenie i wiosna to jedno. A gdy wiosna na ziemię idzie, to suche badyle się zielenią, suche wierzby kwitną, i zwierzę każde i człowiek każdy pierś ma rozszerzoną. Czy tryle słowicze, czy ryki tygrysów po ziemi idą z potęgi wiosny.

Gdy idzie odrodzenie, to wszystkie fibry duszy, wszystkie fibry ciała inaczej biją, inaczej śpiewają. I gdyśmy ongiś po naszej ziemi szli w bojach, gdy smutek i boje na ziemi naszej panowały, to myśmy szli do boju jak do tańca. Jak do tańca na równych posadzkach. Myśmy szli po drodze, do pewności odrodzenia. W odrodzenie wierząc i o odrodzeniu myśląc.

Większość z was - panowie - młodzi wówczas byli, nie mieliście tłuszczu na różnych częściach ciała, nie mieliście siwizny na skroniach i z młodą duszą szliście naprzód. Gdy w Wilnie mówię, zgrzytów nie wołam, goryczy nie proszę, i do pamięci wołam te moje z wami przeżycia, z których wiązarkę całą mam w pamięci.

I nie badam, lecz poprostu wspominam to, co mi miłe, wspominam to, co było mi pieszczotą. Wśród kilku wiosen, któreśmy razem przeżyli, pamiętam jedną, co bojami słynnemi pod Kościóchnówką była zakończona. Szła wiosna.
Wiosna poleska. Stałem wtedy na kwaterze w zbudowanym i postawionym dla mnie szałasie. Szałas był duży. Szałasem go nazwę, gdyż dach miał papierami, tekturą, słomą pokryty i cały domek z desek się składał. Dla elegancji wprawiono nawet szyby i tych szyb w moim pokoju było kilka. Otwarte wszystkie okna i przez okna wiosna się wdzierała.

Wiosna poleska, jakaś inna od innych wiosen na świecie. Upojona silnym zapachem sosen, upojona zapachem bagien. Bagna poleskie, bagna siwym mchem pokryte, kwitły i jaśniały wiosną. Upojony las poważnie szumiał, dając żywiczne ciepło i żywiczną gorycz. Gdzieś kaczor tęsknie nawoływał kaczki, gdzieś na reducie Piłsudskiego strzały trzymały zrywającą się wiosną i wiosna głuszyła te strzały.

A było w nich coś zniewalającego mnie śmiercią grożąc. Wiosna szła na mnie, jak na ludzi idzie. Wspomniałem wszystkie wiosny, które przeżywałem, jedną za drugą. Wiosna w nerwy mi wchodziła. Maj utoczy, z całem nowem ciepłem i nowem życiem w przyrodę wchodzącem. Gdzieś przez okna wdzierał się pogwar daleki, wesołe okrzyki mojego sztabu, który pod wieczór zbierał się do anegdot. Byłem sam w pokoju i zwyczajem swoim namiętnie po pokoju chodziłem. Mierzyłem nimi swoją małą chatkę. Raz po raz, chwila za chwilą, minuta za minutą, godzina za godziną.

Pierś chciała głęboko odetchnąć, głęboko odetchnąć w przestrzeń, głębiej odczuwać wiosnę życia. Wyszedłem. Księżyc srebrzysty kładł swe cienie wesołe i smutne w lesie. Nagle szloch człowieka usłyszałem. Zwróciłem oczy w tamtą stronę. Księżyc rzucił blaski na karabin mej warty, warty dowódcy, co na straży swego odcinka stała. Spojrzałem. Szary żołnierzyk, skulony na płocie, płakał. Wstyd mi się zrobiło. Podszedłem ku niemu zobaczyć i spytać, czemu płacze. Może mu pomóc potrafię.

Małe chłopię, oparte piersią na płocie, ręka spoczywała na karabinie i szlochał. Podniosłem gwałtem jego twarz i ujrzałem twarz małego chłopca, dziecinną. Stał na warcie i płakał jak dziecko. Łzy mu z oczu się lały, tak jak u dziecka. Twarz młodociana i karabin przy nim. Pierś rozrywał mu szloch, tak jak rozrywa szloch pierś mężczyzny. Pogładziłem go po twarzy i spytałem: Chłopcze, co ci jest. Myślałem: może ma z rodziny kto umarł, może biedak płacze po objęciach zdradliwej kochanki. Może urlopu ci trzeba, dam ci urlop. Przylgnął ustami do mej ręki i szlochał jeszcze silniej. Uspokajałem go jak mogłem.

Komendancie - ryczał chłopiec. Ja nie mogę już patrzeć, jak komendant się męczy, a ja pomóc komendantowi w niczem nie mogę. I począł mówić takie brednie, niesłychane jakieś rzeczy, jakby się zakradł do komendanta, jakby chciał mu całą czekoladę rzucić pod nogi, bo komendant tak ją lubi. To biedne dziecko – żołnierz. Nie umiałem go nawet pocieszyć. Cóż zrobić z takiem malcem, który płacze, na warcie stojąc, na karabinie się opierając i płacze nad męką komendanta, chcąc mu coś z siebie ofiarować, coś dać poprostu człowiekowi, co się za niego męczy. Chłopak ma nieznaną twarz, niewidzianą, jako chłopak mały, stał zawsze w tylnych szeregach. Drągali zawsze naprzód stawiali. Prosił wodza, płacząc nad jego męką.
Biegnę do innego wspomnienia. Pamiętam dzień moich imienin we Lwowie. W r. 1916, po ciężkiej chorobie, której na Polesiu się nabawiłem, w teatrze szła wielka zabawa, jak zwykle „Halkę” śpiewano, bito mi brawa, krzycząc, niech żyje Piłsudski. Niechno Panowie pozwolą, ostatni miły fakt, jeden z najmilszych, który przypomnę. Gdym siedział w Magdeburgu, istotnie stał nad głową kat. Nie byłem nigdy pewny życia. Był to grób zamknięty. Izolowany byłem bardzo od świata i wtedy właśnie myślałem o miłem, co jak poduszka do trumny z człowiekiem idzie.

Jednem z najmilszych wspomnień jakie mam i jakie przeżyłem jest Wilno, jest miasto moje rodzinne. I nieraz tam w Magdeburgu o Wilnie myślałem, do Wilna tęskniłem. Miłe miasto. Rzędem biegną mury, pagórki, otoczone zielenią. Mury te tęsknią, na pagórki spoglądają. Miłe miasto. Ku niebu przez mgłę oparów błyszczą do góry wieżyce, wieżyczki, na których, gdy dzwony zadzwonią, niewiadomo, czy się skarżą, czy o łaskę proszą, czy tęskny tylko do nieba głos wznoszą.

Miłe miasto. Miłe mury, co mnie dzieckiem niegdyś pieściły, co kochać wielkość prawdy uczyły. Miłe miasto, z tylu, z tylu przeżyciami, miasto symbol naszej wielkiej kultury i państwowej ongiś potęgi, dynastji Jagiellońskiej, co nad wieżyczkami Krakowa i wieżami Wilna potężnie niegdyś panowała.

Wilno Stefana Batorego, co uniwersytet założył i mieczem nowe granice wybjał. Wielcy poeci i wieszcze, co naród pieścili słowami i w czar zakuwanych słowami życie narodowi dali. Nie gdzieindziej, jak tu, w tej samej szkole, gdzie ja biegałem, w tych murach, pięknie wołających do Boga uczyli się, jak ja, kiedyś, w przeklętej rosyjskiej szkole. Wszystko piękno mej duszy przez Wilno pieszczone.

Tu pierwsze słowa miłości, tu pierwsze słowa mądrości, tu wszystko czem dziecko i młodzieniec żył w pieszczocie z murami i w pieszczocie z pagórkami. Jedno z najpiękniejszych miast w świecie. I biegły ku Wilnu pieszczotą myśli, tworząc same dla siebie pieściwe pieszczoty. Jedna z moich książek tam właśnie powstała, w mirrach Magdeburga. Czar zakuty we wspomnieniach z roku odrodzenia wszedł tam niegdyś. Wszystko to razem składało się na marzenia człowieka, co nie wie, czy jutro do grobu się nie położy.
Minęło lat parę i byłem znowu z wami i gdym marzył i myślał o Wilnie w warszawskim Belwederze zamknięty, myślałem także o was. I gdym w bój zawołał, aby Wilno zdobyć, was do siebie powołałem. Marzyłem, sądziłem, że serca zbratane, dadzą mi to, o czem dusza marzyła. Wilno musi być moje, (długotrwałe oklaski). I jak wyście mi na to odpowiedzieli! Żywo pamiętam tę chwilę. W Wilnie w owym czasie, gdy Polska ledwie żyć poczynała, gdy ze wszystkich stron żądano naszej ziemi, dłonie ku niej wyciągając, gdy bitwy na wszystkich ścianach Rzeczypospolitej i wojny trwały, gdy inne państwa już były spokojne, gdy działa u nas grzmiały, gdy tamte spokoju już doznały, Wilno dalekie było od myśli i Wilno dalekie było od zakłopotania serc wszystkich.

Wyście stanowili najprzedniejszego żołnierza, żołnierza, który mnie nigdy w wojnie nie zawiódł, który dał mi wszystko, co żołnierz wodzowi dać musi. Was powołałem. Szła wielkanocna pora, gdy bataljon za bataljonem, szwadron za szwadronem do Wilna poszły. I szła pogwarka wśród wiary: Komendant nasz Wilno kocha. Na Wielkanoc Wilno w prezencie mu damy.

Prezent wspaniały i gdy myślę, że nie sądząc nawet o ważności Wilna dla nas, jako prezent, jako pieszczota dla serca komendanta, wieleście mi dali i gdy pomyślę, że jestem gdzieś na Rossie u wrót cmentarza, mogiłka za mogiłką leży, jedna przy drugiej, jak żołnierz w szeregach, ci co życie dali, aby komendantowi serce pieścić, to mówię, że miłem to być musi i gdy serce swe grobem poję, serce swe tam na Rossie kładę, aby wódz spoczął z żołnierzami, co mogli tak pieścić dumnego wodza, co mogli tak życie dawać jedynie dla prezentu.

I mile to musi być wrażenie przeżyć życiowych w legjonach, miłe wrażenie i teraz, gdy z wami się żegnam, gdy kończę i kończę w Wilnie. Życzę wam, abyście dzień dzisiejszy, dzień naszego święta spędzili istotnie tak, jak było to niegdyś, abyście miastu spokój zakłócili, aby miasto zadrżało w waszych objęciach, tak jak drżało, ongiś gdyście tu marszem wchodzili.

Fragment przemówienia pochodzi ze zbiorów Kujawsko-Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej i gazety z okresu międzywojennego "Drwęca".
źródło: asr/EA / Drwęca / Kujawsko-Pomorska Biblioteka Cyfrowa, fot. Getty Images
Więcej na ten temat