Tutejsza – tylko gdzie? O rozdarciu między polskością a wileńskością

Msza święta w trakcie Parady Polskości w Wilnie, fot.
Msza święta w trakcie Parady Polskości w Wilnie, fot. Valdemar Doveiko/PAP
podpis źródła zdjęcia

Czesław Miłosz, przy odbieraniu Nobla stwierdził, że „dobrze jest urodzić się w małym kraju, gdzie przyroda jest ludzka, na miarę człowieka, gdzie w ciągu stuleci współżyły ze sobą różne języki i różne religie.” O inną rzecz się rozchodzi, gdy to wewnątrz człowieka współżyją ze sobą różne języki, kultury, czasami narodowości i obyczaje.

O byciu wilnianką z perspektywy społecznej już mówiłam w „Hasztagach Tygodnia”, o bipatriotyzmie pisałam, a na studiach stworzyłam nawet „diss na miasto”, gdzie wylałam całą swoją frustrację. Dotąd nie analizowałam jednak słowem pisanym wspomnianych aspektów z perspektywy osobistej – może dlatego, że takie analizowanie swojej tożsamości może wydawać się absurdalne i trochę wstydziłam się głębszego filozofowania nad tym, kim się czuję, szczególnie po wyjeździe z Wilna.

 

To, jak wielokulturowość napędza moje istnienie, to nieodłączna część tego, jaka jestem – dzięki niemu, na pytanie „skąd jesteś?” nie muszę odpowiadać „to skomplikowane”, a mogę z pełną dumą mówić o tym, jak jedno z najpiękniejszych miast (mowa tu o Wilnie) ukształtowało nie tylko mój patriotyzm i identyfikację narodowościową (dzięki czemu odeszłam od narodowościowej monogamii), ale też moje opinie polityczne czy miłość do ludzi i świata.

 

Jako dziecko chroniona byłam parasolem polskości, pod którym polskość nie była niczym negatywnym – za który jestem ogromnie wdzięczna rodzicom. Dzieciństwo w Wilnie wyglądało praktycznie bez wad – słuchałam historii dziadka, byłego żołnierza AK, rodzice opowiadali mi historie rodzinne, chodziłam na „Marsze Polskości” (ironiczne, że po kilkunastu latach moja perspektywa na to wydarzenie uległa kompletnej zmianie, bo upolitycznianie narodowości budzi we mnie pewną odrazę), chodziłam do polskiego przedszkola, później do polskiej szkoły, w samochodzie słuchaliśmy polskiego radia, w domu leciała polska telewizja. Do tego tańczyłam w zespole ludowym, czytałam polskie książki i recytowałam wiersze, oczywiście polskie.

 

Nie dziwiło mnie, że w sklepach ludzie mówili w (jeszcze wtedy) niezrozumiałym dla mnie języku, bo wielonarodowość mnie otaczała – gdy dorastałam, bliscy dla mnie ludzie byli Czechami, Rosjanami, Białorusinami, Bułgarami, Turkami, mieszkali w wielu miejscach i mówili w wielu językach – ja sama miałam przywilej poznawania świata, przebywania w wielu miejscach i wśród różnych ludzi i kultur, co tylko umacniało moją ciekawość i otwartość na świat.

 

Wraz z dorastaniem, parasol stawał się coraz mniejszy, nie dało się już pod nim schować i zaliczyłam tzw. „reality check”. Jednym z największych (i takich, które najbardziej dotknęły mnie, jako małego obywatela świata) było obrzucanie samochodu rodziców jajkami na jednym z wileńskich osiedli. Powodem nie było źle zaparkowane auto, a coś, za co czułam się współodpowiedzialna – zawieszka z Lolkiem ubranym na biało-czerwono, na tylnym siedzeniu, tuż za kierowcą (było to oficjalnie moje miejsce w samochodzie). Rodzice zareagowali na to w miarę spokojnie, ja czułam się zdruzgotana, bo dlaczego coś tak zwyczajnego jak zabawka ubrana w moje barwy narodowe stała się powodem aktu? Na to pytanie próbowałam sobie odpowiedzieć na przestrzeni lat, jednak nadal nie znam na nie odpowiedzi. Wtedy zaczęłam zauważać, że moja polskość niektórych frustruje. Ale też wtedy, na złość wszystkim sfrustrowanym, zaczęłam się z nią obnosić.

 

„Obnoszenie się” z orientacją czy religią rozumieją raczej wszyscy. Jak jednak wygląda „obnoszenie się z polskością”? Śpieszę z wytłumaczeniem. Stwierdzenie to polega na odważnym opowiadaniu o tym, że jest się Polką, dumną z tego, że jej nazwisko brzmi inaczej niż te litewskie, rozmawianie w języku polskim w miejscach publicznych, pielęgnowanie poprawnej polszczyzny, posiadanie polskich przyjaciół i (opcjonalne!) randkowanie z Polakami/Polkami. Najczęściej obnoszenie się (czyli po prostu osadzenie w swoim polskim jestestwie) praktykowałam w miejscach, gdzie bycie Polakiem było czymś wyjątkowym, zainspirowana pewnie opowieścią mamy o tym, jak na studiach na Uniwersytecie Wileńskim, gdzie cała grupa składała się z Litwinów, była pytana, czy cieszy się, że jest Polką, a różnego rodzaju zaczepki dotyczące jej narodowości były na porządku dziennym.

 

Denerwowało mnie to, że mimo upływu lat, niewiele się zmieniło. W szkole muzycznej, do której uczęszczałam, większość stanowili Litwini, a Polaków niezbyt się lubiło. I to do tego stopnia, że nawet od nauczycieli można było usłyszeć przykre komentarze a propos. Nie jest to odosobniony przypadek, z podobną dyskryminacją (a czasami nawet większą) spotykały się moje koleżanki na innych zajęciach dodatkowych, gdzie dominowali Litwini. Oczywiście nie twierdzę tutaj, że wszyscy Litwin nie lubią Polaków, bo to rzecz jasna nieprawda. Poznałam wielu otwartych Litwinów, których albo narodowość nie obchodziła, albo byli oni nią po prostu zaciekawieni. Gorzej jest w przypadku fenomenu tzw. „Pulaków z Wilni”.

 

Bo tak, Litwinom można wybaczyć ubytki w otwartości, ale wzajemne szczucie na siebie nawzajem w polskiej społeczności to kolejny mocny reality check, tym razem doświadczony przeze mnie w wieku nastoletnim. Trudno było mi przystosować się do realiów polskiej społeczności pokolenia Z w Wilnie. Nie winię nikogo, wśród polskiej młodzieży w Wilnie spotkałam ogrom niesamowitych osób, nie zmienia to jednak faktu, że o pozytywny pogląd na polskość często jest trudno, najprawdopodobniej ze względu na to, że dla młodzieży polskiej o wiele atrakcyjniejsza wydaje się kultura rosyjska, aniżeli polska, a bycie Polakiem, który dba o swój język i kocha macierz jest często powodem do wstydu.

 

Ze względu na to, że moja mowa nie przypomina do końca gwary wileńskiej (chociaż w rozmowach z najbliższymi wychodzi i wileńskie ł, i lekka mieszanka języków - o której za chwilę), a moje zainteresowanie kulturą polską było większe niż przeciętnie, komentarze a propos od “Pulaków z Wilni” spotykały mnie często. A to skąd jestem, a to czemu mówię w ten sposób, a to obiekcje do fascynacji polską kulturą, ba, nawet komentarze o polskim nacjonalizmie.

 

A ja byłam i jestem po prostu tutejsza! Też potrafię mówić gwarą, czasami niektóre rzeczy nazywam „typowo po wileńsku”, w mowie wychodzą aspekty lekkiego akcentu, a w pracach pisanych – nieidealna składnia zdań. Wierzę jednak, że te aspekty oprócz mojej wyjątkowej i nietypowej tu, w Warszawie, mowy, kształtują też to, kim jestem.

 

Kolejny wileński reality check, tym razem wczesnej dorosłości, był owocem głębokiego zainteresowania się polityką. Bo nie oszukujmy się, wśród społeczności mniejszości narodowej popularne jest „wspieranie swoich”, byleby tylko nie oddać głosu za innego kandydata, w obawie o to, że odbiorą nam prawa. Ale zauważmy, że nawet z tak chwalonymi kilkoma mandatami partii “Pulaków z Wilni”, przez 14 lat w świetle prawa nie mieliśmy racji bytu (trochę dramatyzuję, jest przecież Europejska Konwencja praw człowieka czy Konwencja ramowa Rady Europy o ochronie mniejszości narodowych), a nazwiska napisane po polsku, a nie po litewsku były wyczekiwane przez dekady – wprowadziła je Polka, która nie jest z partii, na którą „każdy prawdziwy Polak z Wilna musi głosować”. Bo nie musi.


Upolitycznianie polskości, propagowanie jednej idei w imieniu całej naszej społeczności i ulotki rozdawane w miejscach apolitycznych (kościoły i szkoły), które pamiętam jeszcze z dzieciństwa to coś, czego nie jestem w stanie nazwać polityką w imieniu dobra mniejszości narodowych. Może 20 lat temu było to rzeczywiście robione we wspólnym interesie, natomiast teraz nie chcę, by w moim imieniu prowadzono taką politykę. Oczywiście, tego tak szybko nie da się zmienić, z pewnością potrzeba dla tego nie lada rewolucji, jednak zmiany możemy zacząć od siebie samych – redefiniując nasze osobiste pojęcie polskości.

 

Z racji tego, że podobna do mojej wizja polskości była rzadkością, ogromnie ceniłam sobie relacje z Polakami z Wilna, którzy myśleli o naszej tutejszości w podobny sposób. Takich osób jest jednak niewiele – a to potęguje uczucie samotności i wśród swoich Polaków, i wśród osób innych narodowości. Ktoś może stwierdzić, że skoro tak trudno z byciem Polakiem na Litwie, i wśród Litwinów, i wśród Polaków, powinnam może emigrować i szukać eldorado w tej mojej wyśnionej Polsce.

 

Tak też zrobiłam. Po wygraniu Olimpiady Literatury i Języka Polskiego w Wilnie, na Litwie, a potem zajęciu drugiego miejsce w Warszawie (ale już bez bufonady…), z zapewnionym miejscem na wymarzonym Uniwersytecie Warszawskim, wyjechałam do mojej Warszawy ze snów, która miała ostatecznie zakończyć moje rozterki sercowe związane z tożsamością. Nie było to jednak takie łatwe, jak sobie to wyobrażałam.

 

To był ostateczny reality check. Trudno mi zliczyć, ile razy ktoś twierdził, że „Jestem Litwinką”. Wtedy muszę się opanować i spokojnie wytłumaczyć, że jestem Polką z Litwy. Trudno mi również zliczyć, ile razy musiałam prowadzić wykłady pseudohistoryczne dotyczące społeczności polskiej na Litwie, ile razy musiałam udowadniać swoje pochodzenie, tłumaczyć, że paszport mam litewski, chociaż narodowość polską, że mam Kartę Polaka i to mi wystarczy, że na razie nie chcę ubiegać się o obywatelstwo polskie, bo oznaczałoby to kompletne wyrzeknięcie się samej siebie i mojego ojczystego Wilna.

 

Nie zliczę też, ile razy sama czułam, że na Litwie byłam zbyt polska, a w Polsce jestem zbyt wileńska (nie litewska, notabene!), co zresztą przekładało się na wiele godzin spędzonych na próbie ustalenia sama ze sobą, kim w sumie jestem. I może rzeczywiście pod względem kulturowym bliżej mi do Polski niż Litwy, ale moja wileńskość przejawia się we wszystkim, co robię i w tym, jaka jestem. Nawet najzwyklejsze rozmowy z bliskimi mi ludźmi w Warszawie mogą być tego dowodem. Mówimy o tych samych rzeczach, korzystając z kompletnie innych słów. I nie chodzi tu o jakieś głębokie, filozoficzne rozmowy, a te najbardziej przyziemne: ja mówię schodzić, oni pójść, ja mówię o cepelinach i šakotisie, oni o kartaczach i sękaczu. Ta dygresja to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Dopiero w Warszawie zrozumiałam, że jednak nie jestem tak bardzo „polska”, jak mi się wydawało, ale tym bardziej nie jestem „litewska”. Wszędzie najlepiej czuję się pośrodku, dlatego jestem po prostu polską wilnianką. Miałam wileńskie doświadczenia, wileńskie najbliższe mi osoby, a wileńskie wspomnienia przywiozłam ze sobą do Polski. Nadal jednak nie wiem, gdzie w tym całym naszym (mniejszym lub szerszym) multi- kulti pozycjonuję się ja.

 

Często czuję, że jestem zobowiązana do tłumaczeń. Do wytłumaczenia kwestii zapisu nazwiska, do wytłumaczenia kwestii mowy, mojej historii rodzinnej, paszportu, aspektów stylistycznych mowy, pochodzenia. Ale ja znam przede wszystkim fakty, emocjonalnie czuje, jakbym sama nadal tej odpowiedzi poszukiwała, pomimo tego, że i Wilno, i Warszawę mam w sercu. Nie jestem stąd, a jestem stamtąd, ale myślę bardziej jak ludzie stąd niż jak ludzie stamtąd. Trudno jest odpowiadać na pytania, kiedy ja sama nie jestem pewna, jak brzmi moja ostateczna odpowiedź. W milionerach nie wygrałabym miliona, gdyby tego dotyczyło ostatnie pytanie. Ewentualnie poprawna mogłaby być odpowiedź: „tutejsza, Polka z Wilna, ale w sumie to obywatelka Europy”.


źródło: TVP Wilno/ Emilia Kuncewicz, fot. Valdemar Doveiko/PAP
Więcej na ten temat