O wileńskiej kulturze funeralnej. „Można wtedy wytchnąć, zrzucić z siebie brzemię współczesności”

O wileńskiej kulturze funeralnej. „Można wtedy wytchnąć, zrzucić z siebie brzemię współczesności”, fot. TVP Wilno
O wileńskiej kulturze funeralnej. „Można wtedy wytchnąć, zrzucić z siebie brzemię współczesności”, fot. TVP Wilno
podpis źródła zdjęcia

Lepiej mi wychodzi smutek niż radość. Łatwiej mi w mrok i w mgłę niż w pogodę. Stąd może na wszelkich uroczystościach związanych ze śmiercią osobowość moja odczuwa pewnie kliknięcie: klik i jestem na swoim miejscu. Otóż następuje wtedy symbioza natury mojej i kultury funeralnej. Na pogrzebie, na cmentarzu, słuchając pieśni w stylu „ciało moje w grób złożyli, duszę moją oddzielili”.

Mogę wówczas smutek na twarz zaciągnąć, oddać się melancholii, nie odpędzać jej jak muchy przy śniadaniu. Mogę bezkarnie i zrozumiale przecież w danej sytuacji wzdychać nad marnością żywota swojego i tych wszystkich, co niedolę moją na tym świecie dzielą.


Kiedy nie trzeba, a nawet nie wolno się śmiać – ach, co za ulga! Kiedy powaga jest wpisana w savoire vivre – ojej, jak dobrze. Kiedy grymas twarzy może być naturalny, kiedy nie trzeba być lepszą wersją samej siebie, kiedy nie trza patrzeć w przyszłość z optymizmem i nadzieją, bo nadzieja właśnie wzięła i umarła – można wtedy wytchnąć, zrzucić z siebie brzemię współczesności i przymusu odnoszenia sukcesów. Być smętem, zrzędą i cierpiętnikiem. Co za luksus w świecie współczesnym. Dany tak rzadko, tak rzadko.


Od lat mam pod ręką książkę „Polskie pieśni pogrzebowe na Wileńszczyźnie”, którą uwielbiam wertować po to, żeby moja głowa przypomniała, że to, czym nas karmią platformy streamingowe to ułuda, miraż, sprytnie zaprogramowana fatamorgana. A prawdziwe życie w świecie, gdzie wszelką prawdziwość trza podważyć w sekundę po tym, jak się użyje tego nieszczęsnego słowa – jest jakby gdzieś indziej.


No i przeglądam tę książkę od czasu do czasu, lubując się w wypocinach mniej lub bardziej mi pasujących autorów. Co za ulga na dusze udręczone obowiązkowym optymizmem czytać: „już nie będę tu przebywać, Pan Bóg kazał odpoczywać”. Albo: „gdy mi zasypiecie wszystkie me niedole, skończą się na świecie moje wszystkie bole”. To pocieszające, nieprawdaż? „Powracasz w ziemię, o matką twą była, teraz cię strawi, niedawno żywiła”. Lub też: „jedna garstka ziemi lekarstwem na rany, nie cierpi, nie jęczy ziemią przesypany”. 


Pogrzebowe pieśni Wileńszczyzny to poezja smutku kontrolowanego. Najpierw jest biadolenie: „krótki był czas życia mego, ledwie doznał świata tego”, potem trochę mądrości ludowej: „śmierć z kosą jak polne kwiatki ścina starych jak i dziatki”, a już – bagatela – kilkanaście zwrotek dalej widnieje rozkaz „już mnie więcej nie żałujcie i więcej nie lamentujcie”.


Bo w smutku można się zatracić, utopić w nim. Mrok może pochłonąć do reszty. Pokolenia autorów pieśni pogrzebowych widocznie wiedziały, że nic z tego dobrego nie wynika, jak człowiek zbytnio odkleja się od świata. Moja babcia Gienia mówi: „te same oczy płaczą i skaczą”. I to chyba jest najlepsza definicja życia.


Lubię też te wileńskie czuwania przy otwartej trumnie. To bycie. Te modlitwy, w których czasem trudno słowo rozróżnić, bo jedno po drugim następuje bez wytchnienia. To trwanie bez żadnego przymusu. I śpiewacy, bez których i odchodzenie i pożegnanie człowieka zmarłego byłoby niepełne.


W Polsce ponoć już prawie się nie ostało śpiewaków pogrzebowych. Myślę więc sobie: matko jedyna, to jak ci Polacy żyją? Albo raczej jak umierają? Bez ciągłego mantrycznego „Aaanioł Pański zwiastował paaannie Maryyyi…”? Bez tych zaklinań, bez tego rytuału to się chyba nie da. Choć może jak się ktoś wychował na Chopinie, to i Chopinem wypada go żegnać? A jak ktoś od dzieciństwa był zabierany – jak ja – na wiejskie pogrzeby w domach, to inaczej nie może sobie wyobrazić odchodzenia.


Choć powiem szczerze, że kiedy czytam Leśmiana, to dam sobie rękę uciąć, że można jego wiersze wpleść do kantyczek śpiewaków pogrzebowych i nikt się nie połapie:„Po co tyle świec nade mną, tyle twarzy? Ciału memu nic już złego się nie zdarzy”, „Tak mi ciężko zaznajamiać się z mogiłą, Tak się nie chce być czymś innym, niż się było”. Oczyma i uszami wyobraźni słyszę ten przeciągły babciny „Anioł Pański”, a po nim: „Śmierć, co ścichła, znów zaczyna w głowie szumieć, lecz rozumiem, że nie trzeba nic rozumieć…”


Zabieram na pogrzeby swoje dzieci. Niech się wsłuchają w ten rytm. Za jakiś czas świat im będzie próbował wmówić, że życie toczy się na Instagramie. Niech pamiętają, że to głupota i bzdura. Bo toczy się ono wśród żywych ludzi – nawet żegnają zmarłego. Niech im się przypomni ta archaiczna Wileńszczyzna, która żyje równolegle do Wileńszczyzny nowoczesnej i niech pamiętają, że


„i mądry umrze, a umrze i głupi, jednako z duszy śmierć obydwóch złupi”.


p.s. Dwujęzyczną, polsko-litewską, antologię „Polskie pieśni pogrzebowe na Wileńszczyźnie” wydał Litewski Uniwersytet Edukologiczny. Jej autorkami są Irena Masojć, Krystyna Syrnicka i Aušra Žičkienė. Dobra robota, drogie panie!

źródło: TVP Wilno/Ewa Wołkanowska-Kołodziej, fot. TVP Wilno
Więcej na ten temat