Strach stał się boa dusicielem występującym w naszym klimacie. Pokonuje go wspólnotowość

Strach stał się boa dusicielem występującym w naszym klimacie, fot. TVP Wilno
Strach stał się boa dusicielem występującym w naszym klimacie, fot. TVP Wilno
podpis źródła zdjęcia

Dzięki miłościwie nam na globie ziemskim panującemu Donaldowi Trumpowi stałam się miłośniczką wiadomości sportowych. Jak one mnie cieszą! Jakąż ulgę przynoszą! Każdy zdobyty medal, każde wskoczenie z miejsca 189 na miejsce 186 w rankingu światowym. Budzę się w swoim mieszkaniu i w ramach gimnastyki porannej robię minutowy przegląd nagłówków. Jak widzę, że informacją dnia jest „Świątek przerywa milczenie” czy „Gracz Legii ma problem w Szwajcarii”, to wiem, że Donald nie wywinął niczego nowego i mogę spokojnie pić kawę.

Gorzej, kiedy prasa krzyczy do czytelników na czerwono: „Szokujące doniesienia z USA”, „Trump zadzwoni do Putina”, „Czy Polska jest bezpieczna, gdy rządzi Trump?”. Wtedy kawa zaczyna mieć posmak strachu. 


Po słynnej pyskówce w Gabinecie Owalnym, kiedy z dnia na dzień stawało się coraz bardziej jasne, że Stany Zjednoczone przestały być uzbrojonym po zęby supermanem, który w razie czego zjawi się w Europie, by uchronić ją przed złem, by mogła dalej żyć długo, bogato i szczęśliwie, mojej porannej kawie zaczęło towarzyszyć niemiłe uczucie paniki. Co robić? Matko Przenajświętsza, co robić? Emigrować? Tak po prostu spakować szczoteczki do zębów, szafę, komputer i jechać? Ale dokąd? Kiedy? Co z kredytem? Co ze szkołą? Z tatą, ciocią, babcią? A co z mężem – żaden z niego przecież żołnierz. Zapisać się na szkolenia? Zrobić zapasy? Wybudować z sąsiadami schron w ogródku?  


Te wszystkie pytania nie miałyby w sobie rysu aż tak wielkiej beznadziejności, gdyby nie to, że mam silne przekonanie, że swoim dzieciom winna jestem poczucie bezpieczeństwa, skoro je na ten świat pełen przeróżnych putinów przywiodłam. Odkąd zostałam mamą, wiedziałam, że nie będę korespondentką wojenną, że w ogóle nie będę robić głupot i pchać się tam, gdzie ktoś może dziabnąć mnie nożem. 


Pamiętam, że kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę i wszyscy byli w szoku, że oto jesteśmy świadkami tego, o czym kazano nam się uczyć na nudnych lekcjach historii, poszłam na długi spacer z moją przyjaciółką Ugnė. Ugnė dzieci nie miała i była o wiele spokojniejsza: „w razie wybuchu wojny mogę sobie pozwolić na to, by zostać i robić to, co trzeba będzie. Każda para rąk Litwie się przyda, a ja nie mam zobowiązań wobec żadnych ludzi”. Ja miałam natomiast zobowiązania większe niż ego prezydenta lubującego się w samochodach elektrycznych.


W ostatnich tygodniach tamten strach i niepewność odżyły na nowo. Wracały do mnie słowa usłyszane jakiś czas temu w litewskim radiu. Uchodźczyni z Mariupola opowiadała o tym, czym jest wojna i co w niej najstraszniejsze: „Nie strzały i wybuchy, ale to, że ośmioletnie dziecko się z tobą żegna”. I tak sobie tkwiłam, w strachu się pogrążając. Karmiąc się przeczytanymi opowieściami o Żydach, którzy wraz z nasilającym się w Europie antysemityzmem, postanowili w dwudziestoleciu międzywojennym ją opuścić. Zawsze zadawałam pytanie: czemu inni, mający możliwość wyjechania, tego nie zrobili?


Karmiłam się więc niepokojem na potęgę. A strach jest podstępny – paraliżuje, wciąga, oplata umysł. Jakby był boa dusicielem występującym w naszym klimacie. 


I powiem, że ciężko było z tego wyleźć i zacząć żyć normalnie. Chciałabym napisać, że mam już przepis na spokój. Że na przykład w jednym z nagłówków przeczytałam o tym, iż naukowcy wynaleźli pigułkę, dzięki której narody przestaną się wreszcie naparzać. Albo że podczas medytacji zamiast myśli „bez jaj, czy może być coś nudniejszego”, doznałam mitycznego oczyszczenia umysłu i teraz prowadzę szkolenia (za symboliczną opłatą), jak taki stan osiągnąć. Albo że podczas spaceru spotkałam neurologa, który niczym mędrzec wypowiedział słowa: „Stres jest seryjnym mordercą. Oto sposób, jak go pokonać…”


Nic z tych rzeczy. Nie wymyśliłam niczego lepszego niż obserwowanie kiełkujących kwiatów, otulanie dzieci kołdrą i rozmawianie o tym, co czują. Znowu zaczęłam wpadać choć na chwilę do lasu, ćwiczyć. A nawet – co jest w moim wydaniu hurraoptymizmem, bo zakładam, że znany mi świat za dwa lata będzie nadal trwał – zdecydowałam się na założenie aparatu ortodontycznego na zęby. Najbardziej pomogły jednak rozmowy z ludźmi, nawet tymi mniej bliskimi: „a wy jaki macie plan?”, „co ty o tym wszystkim sądzisz?”, „jak sobie radzicie z niepokojem?”, „czy w razie czego będziesz walczyć?” Żałuję, że nagłówki portali internetowych nie piszą o tym, że w niepewnych czasach najbardziej potrzebujemy wspólnoty.

źródło: TVP Wilno/Ewa Wołkanowska-Kołodziej, fot. TVP Wilno
Więcej na ten temat