13 grudnia minie 40 lat od ogłoszenia w Polsce stanu wojennego. Praktycznie zniesiono go dopiero w 1983 r., w tym czasie internowano aż 10131 członków „Solidarności”, doszło do wielu strajków, podczas których wiele osób zostało rannych, a ok. 40 straciło życie. O tym, jak ten okres wpłynął na jego życie, opowiada Piotr Hlebowicz w rozmowie z Iloną Lewandowską
Ilona Lewandowska: Od stanu wojennego mija 40 lat. Jak wspomina Pan ten okres?
Piotr Hlebowicz: Stan wojenny wywrócił moje życie. Nie tylko moje zresztą, wywrócił także życie mojego ojca. Już wcześniej byliśmy zaangażowani w NSZZ „Solidarność” Rolników Indywidualnych, braliśmy udział w tworzeniu struktur „S” RI w rejonie Gdowa. Pierwszy moment to oczywiście było tak, jakbyśmy dostali czymś po głowie. Potem dwa, trzy tygodnie i po prostu próbowaliśmy znów zacząć działać. Oczywiście, to nie było łatwe, mieliśmy w domu dwie rewizje, byłem przesłuchiwany, ale to też dużo mnie nauczyło. Dostałem taką broszurę: „Obywatel a Służba Bezpieczeństwa” i „Mały konspirator” (zdaje mi się, że wśród autorów był Jan Olszewski, przyszły premier). Mój ojciec był bardzo odważny i mówił wszystko wprost, właśnie po tej lekturze zrozumiałem, że musi się trochę wyciszyć, żebyśmy mogli nadal działać w konspiracji. Dowiedziałem się też, że nie muszę odpowiadać na pytania w czasie śledztwa, że nie muszę podpisywać protokołu przesłuchań, bo nawet w tym bezprawiu mamy swoje prawa. Ważne było też, że jeśli chciałem być w konspiracji, musiałem zrezygnować z udziału w demonstracjach, bo po prostu byłoby to zagrożenie dla samej konspiracji. Zaangażowani byli moi rodzice, siostra, ale wszystko trzymaliśmy w konspiracji nawet przed nią. Chyba w 1993 r. zapytała mnie, czy to prawda, że u nas w domu była drukarnia. Poza tym, przez stan wojenny spotkałem wspaniałych ludzi, z którymi do dziś się przyjaźnię.
A jednak poszedł Pan na demonstrację, co wiele Pana kosztowało…
Tak. To było w rocznicę podpisania porozumień sierpniowych. Za udział w demonstracji 31 VIII 1982 r. w Gdańsku zostałem aresztowany. Długo nas wozili, bo nie było miejsca w aresztach, potem siedziałem w 10-osobowej celi w 30 osób. Przesiedziałem trochę ponad tydzień i wyszedłem. Uczyłem się wtedy w Liceum Rolniczym w Gdowie i kiedy wróciłem do domu, dyrektor powiedział mi, że nie jestem już uczniem tej szkoły. Próbowałem gdzie indziej, ale jako politycznego nigdzie nie chcieli mnie przyjąć. To nie był dla mnie koniec świata, bo mieliśmy z czego żyć. Rodzice mieli gospodarstwo, byli rolnikami, poza tym zajmowali się restauracją obrazów z kościołów, ołtarzy. Moja mama miała pracownię przy domu, lubiłem jej pomagać, była to zresztą bardzo ciekawa praca.
Można powiedzieć, że w ten właśnie sposób został Pan zawodowym konspiratorem?
Tak, bo rzeczywiście zaangażowałem się w konspirację o wiele aktywniej, można powiedzieć, że zawodowo. Byłem jednym z założycieli podziemnego pisma „Kurierek B”, które ukazywało się w rejonie Bochni. W 1982 r. zostałem w Małopolsce jednym z koordynatorów Ogólnopolskiego Komitetu Oporu Rolników, wszedłem do Porozumienia Prasowego Solidarność Zwycięży i zajmowałem się drukowaniem pism „Żywią i Bronią”, „Vade Mecum” i „Solidarność Zwycięży”. Potem, od 1985 r. zostałem członkiem Solidarności Walczącej, do 1990 r. byłem koordynatorem krakowskiego oddziału SW. W końcu w 1988 r. zostałem jednym z organizatorów Autonomicznego Wydziału Wschodniego SW, który zajmował się kontaktami z tamtejszą opozycją na terenie Związku Sowieckiego.
Kiedyś w jednym z wywiadów słyszałam, że najtrudniejszy był ten okres już po zakończeniu największych represji, gdy po wielkich nadziejach początków „Solidarności” czy porozumień sierpniowych wydawało się, że wszystko stracone…
Ja tak nie myślałem, po prostu byłem za bardzo zajęty. U nas nie było marazmu. Ale osoby, które były wcześniej zaangażowane w „Solidarność” bardziej powierzchownie, może wiązały z nią większe nadzieje, mogły się tak czuć. Po roku 1983 w konspiracji działo się naprawdę dużo. Na naszej posesji, pod pracownią mamy, zbudowaliśmy w 1983 r. profesjonalny bunkier, w którym umieściliśmy drukarnię. Miałem offset. To dawało ogromne możliwości w tamtym czasie, w ciągu kilku godzin mogłem wydrukować cały nakład. Nie wszyscy mieli takie dobre warunki, ale ludzie byli bardzo twórczy. Wypracowano techniki radzenia sobie w bardzo trudnych okolicznościach. Jeśli ktoś nie miał pewnego lokalu, wystarczyło sito, a to mieściło się w plecaki. Oczywiście druk sitowy był bardzo pracochłonny, ale przecież nam chodziło o to, żeby coś robić. Pomysłów nie brakowało, bo np. farbę robiono z pasty „Komfort” z dodatkiem barwników. Mieliśmy nawet atrament sympatyczny, żeby robić konspiracyjne zapiski. Oczywiście, brakowało papieru, brakowało wszystkiego, ale dla nas liczyło się wolne słowo, a wiedzieliśmy, że władza boi się go bardziej niż miecza.
To nie jest łatwa rocznica, to nie jest przecież wydarzenie, które można świętować. Jak ją obchodzić?
Na pewno w tym dniu trzeba oddać cześć zmarłym, bo przecież wielu zapłaciło za opór własnym życiem. Ale nie tylko im – jeden z moich przyjaciół, Tadeusz Świerczewski z Wrocławia, w wyniku bicia podczas przesłuchania na pewien czas stracił słuch, do dziś odczuwa skutki tych wydarzeń. Pamiętać trzeba więc o bohaterach, ale nie wolno zapomnieć również o łajdakach. Kilka razy za czasów Jaruzelskiego byłem ze znajomymi pod jego domem. W ten sposób obchodziliśmy rocznicę, stojąc, śpiewając przez kilka godzin. Nie było żadnych wybryków, po prostu chcieliśmy, żeby on wiedział, że my pamiętamy. Czymś strasznym był dla nas jego państwowy pogrzeb, z honorami wojskowymi, z udziałem dwóch prezydentów… Nie mogliśmy tego zrozumieć, to było coś strasznego. Gdyby nie zmiana władzy, być może i Kiszczak miałby taki pogrzeb.
źródło: TVP Wilno/Ilona Lewandowska, fot. Archiwum prywatne Piotra Hlebowicza
Więcej na ten temat