Barbarzyńca wyszedł z ogrodu – ekspert o energetyce po odłączeniu się Litwy od BRELL

Barbarzyńca wyszedł z ogrodu – ekspert o energetyce po odłączeniu się Litwy od BRELL, fot. TVP Wilno
Barbarzyńca wyszedł z ogrodu – ekspert o energetyce po odłączeniu się Litwy od BRELL, fot. TVP Wilno
podpis źródła zdjęcia

W lutym tego roku kraje bałtyckie wycofały się z będącego radziecką spuścizną systemu elektroenergetycznego BRELL i przeszły na system Europy kontynentalnej. Wydarzenie, określane przez poprzedniego litewskiego ministra energetyki dniem, który będzie świętowany na równi z opuszczeniem terytorium Litwy przez ostatniego radzieckiego żołnierza, odbiło się szerokim echem. Wokół jego skutków narosło też wiele mitów. O związane z energetyką relikty przeszłości, podwyżki cen prądu oraz wyzwania, które stoją przed Polską i Litwą pytamy redaktora naczelnego portalu Energetyka24, prawnika, publicystę i wykładowcę akademickiego Jakuba Wiecha.

Elżbieta Sobolewska, TVP Wilno: W momencie, kiedy rozmawiamy, na Litwie demontowane są słupy energetyczne łączące ten kraj z Rosją. Litwa, Łotwa i Estonia wyszły właśnie z pierścienia BRELL. Wkrótce po tym w tych krajach odnotowano duże podwyżki cen prądu, co część społeczeństwa odebrała jako skutek odłączenia się od BRELL. Czy faktycznie tak mogło być?

 

Jakub Wiech: Na pewno nie wynikało to z odłączenia się od BRELL. Można powiedzieć, że jest to taki manewr techniczny dotyczący samej infrastruktury sieci, nie zaś obrotów handlowych, bo one już dawno ustały (obroty między krajami bałtyckimi a przede wszystkim Rosją – red.). Decyzja dotycząca tego, żeby ostatecznie odciąć się od systemu rosyjsko-białoruskiego, nie mogła przełożyć się na podwyżkę cen energii. Od dłuższego czasu, bodajże od 5 lat, Rosjanie nie są zaangażowani handlowo, jeżeli chodzi o sprzedaż energii do krajów bałtyckich, więc nie mają przełożenia na to, jak wygląda sytuacja cenowa na rynku państw bałtyckich. Mają tylko wpływ na, nazwijmy to, parametry jakościowe prądu. To znaczy mieli go do momentu odłączenia się, bo w tym momencie są już tego pozbawieni. Rosjanie nie mogli więc ingerować w to, jak drogi jest prąd na rynku litewskim, łotewskim czy estońskim. Mogli natomiast sprawić, że tego prądu by nie było, albo że byłyby problemy z jego dostępnością.

 

Zrozumiałe jest, że Rosja będzie działała propagandowo na niekorzyść państw bałtyckich, sygnalizując, że odłączenie się od jej systemu oznacza automatyczny skok cenowy. A to nieprawda, bo to odłączenie [w znaczeniu handlowym przyp. red.] miało już miejsce kilka lat temu i w tym momencie Rosjanie po prostu sięgają po swoje standardowe sztuczki, które mieli od zawsze w zanadrzu, czyli propagandę, dezinformację, misinformację, manipulację, kłamstwa itd. zogniskowane wokół energii i energetyki. To coś, co jest stałą częścią rosyjskiego arsenału. Nie ma w tym nic dziwnego, że takie przekazy się kształtują i jest to po prostu brutalna rzeczywistość, jeśli chodzi o kontakty z Rosją.


Litewscy komentatorzy mówili, że skok cen wynikał m.in. z dunkelflaute. Czym jest to zjawisko, co wpływa na jego wystąpienie i jak możemy mu przeciwdziałać?


Dunkelflaute to okres przypadający zazwyczaj w miesiącach od listopada do końca lutego, w którym mamy bardzo słabe warunki wiatrowe, krótki dzień, jednocześnie duże zachmurzenie. Jeżeli wszystkie te czynniki nałożą się na siebie w tym samym czasie, to źródła odnawialne, na których w dużej mierze oparty jest system energetyczny Unii Europejskiej, nie generują tyle, ile generują normalnie. To przekłada się na deficyt mocy zainstalowanej w systemie, który trzeba w jakiś sposób uzupełnić. Mówiąc krótko, jeżeli zakładamy, że w systemie europejskim około 1/4 energii elektrycznej dają w ciągu roku źródła odnawialne, to w czasie dunkelflute ten udział spada do kilku procent, bardzo małych poziomów, które są niesatysfakcjonujące z punktu widzenia zapotrzebowania na energię elektryczną.

 

Energia elektryczna jest jak każdy inny towar, tzn. kiedy zapotrzebowanie jest duże, a jest jej mało, to jest ona droga. W czasie dunkelflaute zazwyczaj to zapotrzebowanie jest większe niż normalnie. Po pierwsze zjawisko to przypada zazwyczaj na okres zimowy i jeżeli do tego dojdzie jeszcze bardzo niska temperatura, to zapotrzebowanie na energię rośnie. Już od dawna w Europie szczyt zapotrzebowania obserwujemy raczej w zimie. Wtedy tym bardziej ta cena może podskoczyć, gdyż jest to po prostu konsekwencja niedostatku mocy w systemie. I teraz pozostaje pytanie, jak sobie z tym radzić. Jest to dosyć problematyczne z tego względu, że dotychczas Europa uzupełnia braki mocowe wynikające z dunkelflaute zazwyczaj paliwami kopalnymi, od których odchodzi i to tylko stwarza jeszcze większy deficyt, który stopniowo jest uzupełniany na przykład mocami w biogazie, biometanie, źródłach jądrowych itd. Natomiast ze wzgl. na nierozsądne decyzje polityczne, np. w Niemczech, polegające na odłączeniu mocy jądrowych od systemu, tej puli mocowej, którą możemy rzucić na rzecz uzupełniania deficytu w czasie dunkelflaute, jest mniej niż powinno być. Żeby odpowiednio to zasygnalizować: dunkelflaute jest zazwyczaj zagrożeniem przede wszystkim dla rynku hurtowego cen energii elektrycznej. Tutaj warto zrobić pewne zastrzeżenie, jeżeli chodzi o to, kogo dotyczą tego typu zjawiska. One rzutują przede wszystkim na rynek hurtowy.

 

Energię elektryczną sprzedaje się na kilku rynkach. Można powiedzieć, że mamy rynek, który dotyczy nas jako odbiorców indywidualnych, gospodarstw domowych, który jest zazwyczaj dodatkowo chroniony i który zazwyczaj operuje na umowach długoterminowych (rocznych, półrocznych, kwartalnych). Mamy rynek powiedzmy przedsiębiorców, którzy też mają zazwyczaj długie umowy na zakup energii elektrycznej, czasami nawet wykraczające poza rok, zdarzają się też np. 5, 10-letnie. Mamy też właśnie rynek hurtowy, na którym sprzedaje się mniejszą część energii. Jest to rynek, gdzie np. przedsiębiorcy, którzy kupili mniej energii niż potrzebowali, mogą ją dokupić i to jest ten taki najbardziej powiedzmy dynamiczny rynek. Jest tak z tego względu, że sytuacja na nim jest podyktowana chwilowymi warunkami.

 

Na przykład jeżeli jakiś przedsiębiorca uznał, że potrzebuje dodatkowych ilości energii elektrycznej i chce ją dokupić z dostawą na następny dzień, to patrzy właśnie na ten rynek, tam jest kształtowana cena z dostawą kolejnego dnia. Dokonuje wtedy transakcji, ale w sytuacji, w której mamy dunkelflaute, następnego dnia cena energii może być bardzo wysoka. No i tutaj pojawia się problem. Wtedy uzupełnianie takiego doboru w tym czasie jest problematyczne, natomiast nie przekłada się to automatycznie na ceny gospodarstw domowych i przedsiębiorców, którzy mają długoterminowe umowy na zakup energii. Oni są chronieni mocą tych kontraktów, które już zawarli i sytuacja na rynku hurtowym nie dotyczy ich w tym momencie bezpośrednio. Oczywiście wysoka cena na rynku hurtowym (który jest też rynkiem regionalnym i który każde państwo ma swój), jeżeli utrzymuje się dość długo, może powodować, że ceny będą rosnąć, natomiast to zazwyczaj wynika po prostu już z problemów transformacyjnych poszczególnych państw. Na przykład w Polsce mamy taką sytuację, że cena energii na rynku hurtowym jest dosyć wysoka i przez to ceny, które są oferowane w umowach długoterminowych też są wysokie, ale tutaj mówimy o dunkelflaute, zdarzeniu punktowym, które powoduje takie chwilowe deficyty i problemy.


Mamy środki zaradcze, które powoli są wdrażane, więc sądzę, że w miarę rozwoju np. technologii magazynowania, powrotu energetyki jądrowej do Europy czy technologii elastyczności sieci, zarządzania poborem, ten problem będzie coraz mniej dotkliwy także dla tych odbiorców, którzy działają na rynku hurtowym.


Do kogo Polska i Litwa zwracają się z prośbą o sprzedaż dodatkowej energii, jeśli tego wymaga sytuacja?


Jako Polska i Litwa geograficznie jesteśmy blisko, natomiast mamy zupełnie inne sytuacje w systemie elektroenergetycznym. Polska cały czas stoi mocno na węglu, na mocach, które są przewidywalne i kontrolowane. Litwa to w zasadzie w tym momencie źródła odnawialne plus gaz.

 

Polska cierpi na sytuacje, kiedy zawodzi generacja z odnawialnych źródeł energii (OZE) i kiedy nie można pokryć tego deficytu węglem. Z kolei Litwa, kiedy dochodzi do takiej sytuacji, ma bardzo głęboki deficyt, bo mimo wszystko udział OZE na Litwie jest większy niż w Polsce, natomiast tam moce gazowe czasami też nie potrafią (np. w czasie dunkenflaute) sobie z tym poradzić.

 

Polska w takich sytuacjach (jeżeli chodzi o normalne przepływy handlowe realizowane jeszcze w ramach transakcji rynkowych) zazwyczaj kupuje energię z Niemiec, Czech, Słowacji, ze Szwecji. W sytuacjach absolutnie kryzysowych tak naprawdę szukamy operatora, który jest nam w stanie cokolwiek dać. Wtedy patrzymy na to, kto dysponuje stabilnymi, kontrolowanymi mocami. Najczęściej jest to Szwecja z tego względu, że w dużej mierze polega ona na hydroenergetyce, która jest stabilna. Szwedzi mają też cały czas moce jądrowe, więc są w stanie zazwyczaj przyjść nam z pomocą. Mamy z nimi połączenie stałoprądowe podobne do tych, które mają też Litwini.


Litwa poza połączeniami z Łotwą i Estonią ma także połączenie z Polską (LitPol Link), więc może zwrócić się o pomoc w sytuacji deficytu do polskiego operatora. Litwini mają także kabel NordBalt. Jest to kabel biegnący do Szwecji, do Gotlandii, więc szwedzki operator także może być tym, który będzie w stanie wesprzeć Litwinów. Poza tym jest Estonia ze swoimi EstLinkami, które również mogą z racji wpięcia w system fiński służyć pomocą.

 

Wspomniałeś o węglu. Jak w tym momencie wygląda sytuacja polskich kopalń? Na ile używanie węgla jeszcze opłaca się nad Wisłą? Ostatnio czytałam, że wydobycie go w Polsce dwukrotnie przewyższa koszty sprzedaży.


Zacznijmy od powiedzmy, początku tego łańcucha, czyli od wydobycia węgla. Ono jest w Polsce skrajnie nieopłacalne, jeżeli chodzi o węgiel kamienny. Tutaj należy wprowadzić podział na węgiel kamienny i brunatny. To są dwa różne surowce, które mają dwa różne problemy.

 

Węgiel kamienny średnio w skali kraju jest surowcem głęboko problematycznym, bo owszem, mamy wyjątki od tej reguły, np. kopalnię Bogdanka, która sobie radzi, która oferuje względnie akceptowalne ceny, natomiast jest to absolutny wyjątek, który z racji specyficznego położenia geograficznego i historii tego zakładu oferuje inne warunki niż na przykład śląskie kopalnie. Stan górnictwa węglowego na Śląsku jest dramatyczny. Opierając to na liczbach: średnio w skali kraju koszt wydobycia 1 t węgla kamiennego w Polsce wynosi około 920 zł. Jest to pułap dwa razy wyższy niż koszt importowanego węgla, który może do nas docierać np. z USA, RPA, Indonezji, Australii itd. Tak więc taniej jest wydobyć węgiel w Australii, zapakować go na statek, przewieźć do Polski i wyładować w porcie w Gdańsku niż wydobyć go na Śląsku. Polskie kopalnie, żeby sobie jakoś poradzić z tą sytuacją, sprzedają węgiel poniżej kosztów jego wydobycia.


Kontrakty z poszczególnymi elektrowniami nie są jawne, więc możemy tylko szacować, ile mniej więcej wynosi ten pułap. Jest to około 500 zł za tonę, czyli mniej więcej 400 zł poniżej kosztów wydobycia, co sprawia, że polskie kopalnie mają gigantyczne straty. W ciągu ostatnich 9 miesięcy ostatniego roku ta strata sięgnęła ponad 9 miliardów złotych, więc jest to bardzo dużo i to pokrywają podatnicy w Polsce. W tym momencie dokładamy w tym roku 9 miliardów złotych pomocy publicznej do górnictwa, czyli 24 miliony złotych dziennie, więc co godzinę do polskich kopalń trafia milion złotych z budżetu państwa. Nie spina się to ekonomicznie.

 

Węgiel brunatny też ma swoje problemy. Dzieje się tak dlatego, że o ile jest on opłacalny w wydobyciu i eksploatacji, to jednak złoża, które były eksploatowane (np. w Bełchatowie), powoli dochodzą już do granic swoich możliwości eksploatacyjnych. Największa Polska elektrownia, elektrownia Bełchatów, w ciągu najbliższych 10 lat przestanie móc produkować energię, bo skończą się złoża, na których operuje. To problem, który zostanie rozwiązany tak, że ta elektrownia po prostu zostanie zamknięta. Nic nie wskazuje na to, żeby nowe złoża, które tam są i które teoretycznie mogły być eksploatowane, faktycznie były. To też wynika z kwestii środowiskowych, więc decyzje w tym zakresie zapadły już ładnych parę lat temu. Nic nie wskazuje na to, żeby były zmieniane w jakikolwiek sposób, więc szykujemy się do zamknięcia elektrowni. Na to wszystko trzeba jeszcze nałożyć koszt w postaci uprawnień za emisję, które trzeba wykupywać, żeby jednostki takie jak elektrownie węglowe mogły operować. Koszt jednego uprawnienia w tym momencie to około 80 euro za tonę. Tych uprawnień potrzebujemy sporo, bo energetyka węglowa jest bardzo mocno emisyjna.


Same elektrownie węglowe wykorzystujące węgiel kamienny i brunatny są już teraz w Polsce bardzo przestarzałe, dobijają do wieku, na który były budowane. To jednostki mające po 50 lat, a często nawet starsze. A nowe bloki, które zbudowaliśmy, takie jak elektrownie Turów czy Jaworzno, często mają awarie. Nie ma wtedy co z nimi zrobić, więc to też jest problem. Patrząc holistycznie, czasy, kiedy polski węgiel był naszym czarnym złotem, już dawno się skończyły. W tym momencie coraz bardziej jest naszą kulą u nogi. Polska powinna mieć już system przedstawiony na zupełnie inne tory. Mamy najwyższą intensywność emisji z energetyki, mniej więcej 600 g dwutlenku węgla na kilowatogodzinę. No i też najbardziej dotyka nas ciężar wynikający z systemu handlu emisjami w Unii Europejskiej. To wszystko sprawia, że polski system energetyczny coraz bardziej ciąży. Coraz bardziej spowalnia wzrost gospodarczy, niż go napędza.

 

Wydaje się, że najlepszym rozwiązaniem problemu jest budowa polskiej elektrowni atomowej. Jak oceniasz proces jej budowy? W którym momencie Polacy faktycznie będą mogli w pełni czerpać energię z atomu?

 

Jeżeli chodzi o polski projekt jądrowy, on generalnie ma doprowadzić do sytuacji, w której Polska będzie mieć w systemie 6-9 gigawatów mocy w elektrowniach jądrowych. To jeden z celów, które postawiono, do których w Polsce dążymy i który mamy osiągnąć do początku lat 40. Na razie mamy rozpoczęty jeden projekt, projekt w Choczewie, który ma już opóźnienie wynoszące około 20 miesięcy. Spodziewamy się, że pierwszy reaktor w tym miejscu zostanie ukończony w 2035 r. W 2036 r. powinien zacząć działać komercyjnie. Potem w przeciągu następnych 2 lat mamy oddawać następne jednostki do użytku. Jest to realne, ale musimy na to poczekać. Nie mamy informacji o kolejnych jednostkach, nie wiemy, gdzie będą zlokalizowane, jaka będzie ich moc. Mamy dowiedzieć się tego w połowie tego roku.


Cały czas nie ma jeszcze zatwierdzonego Polskiego Programu Energetyki Jądrowej, nie mamy polskiej polityki energetycznej do 2040 r. w znowelizowanej wersji, a to są flagowe dokumenty rządu, które powinny wyznaczać kurs, jeżeli chodzi o budowę nowej energetyki. Bez nich poruszamy się trochę po omacku i nie wiemy, co rząd chce naprawdę zrobić. Mamy zapowiedzi polityczne, które jednak trzeba włożyć na półkę z deklaracjami polityków. Dopóki nie będziemy mieć oficjalnych dokumentów, trudno zakładać, w którym dokładnie miejscu jesteśmy. Już dawno powinniśmy mieć moce jądrowe. Cały czas ich nie mamy i jest to powód do wstydu, bo już 50 lat budujemy polską elektrownię jądrową.


System BRELL był reliktem z czasów, za którymi zdecydowanie nie tęsknią państwa bałtyckie. Czy dostrzegasz jeszcze relikty przeszłości, które są obecne w Europie i z którymi powinniśmy się pożegnać?


Fizycznie, infrastrukturalnie takich reliktów jest bardzo, bardzo mało. Jest tak z tego względu, że transformacja poszła naprzód, Związek Sowiecki upadł już dawno temu. BRELL był jednym z takich ostatnich dinozaurów, które gdzieś tam funkcjonowały. Są jednak relikty w postaci myślenia, które cały czas niektórzy zdradzają, jeżeli chodzi o Europę. Deklaracje, które czasami słyszymy z ust tych czy innych polityków, że Rosję trzeba przeciągnąć na naszą stronę, że z Rosją trzeba się dogadać, że Rosjanie chcą pokoju itp. i trzeba kontynuować politykę takiego podejścia przez handel, aby Rosjanie poprawili swój żywot i dzięki temu inaczej patrzyli na Europę czy świat, jest czymś, co wydaje się żywcem wzięte z lat 70.

 

Już wtedy było wiadomo, że to się nie uda. To nie wychodziło za każdym razem, kiedy taka polityka była wdrażana, czy to przez Willego Brandta, czy przez Angelę Merkel, czy Olafa Scholza. Takie podejście względem Rosji nie jest funkcjonalne. Rosja rozumie tylko jeden język: język siły. Tak długo, jak Europa będzie zwlekała z pokazaniem Rosji, gdzie jest jej miejsce, tak długo będziemy się mierzyć z tym, co np. obserwujemy już od trzech lat w Ukrainie.


Myślę, że dobrym określeniem naszych relacji z Rosjanami jest stwierdzenie ukute jeszcze w czasach I wojny światowej: kiedy bagnet napotyka tłuszcz, to wchodzi głębiej, kiedy napotyka stal, to się cofa. Europejczycy pokazują na razie tłuszcz, swoje miękkie podbrzusze. W tym momencie stoimy przed szansą zmiany tego podejścia i wreszcie otoczenia Europy taką stalową tarczą i odstraszenia Rosji tak, żeby nie odważyła się sięgać po więcej.

 

Poradzimy sobie bez Rosji, bez jej surowców energetycznych, jej gospodarki, która w zasadzie nie istnieje, bez dopływu ich środków, bo oni sami nie mają specjalnie w tym momencie możliwości inwestycyjnych. Rosja nie ma w tym momencie niczego, czego Europa pilnie potrzebuje, więc jesteśmy w stanie pogrzebać ostatki więzów, które jakoś jeszcze łączą Zachód ze Wschodem. Myślę, że trzeba to też osadzić na płaszczyźnie kulturowej, cywilizacyjnej.

 

Rosja nie należy do Europy. Europa i Rosja to dwa różne byty. Mamy inną architekturę wartości, inaczej patrzymy na ludzkie życie, na dobrobyt, wartości i wolności jednostki. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy wpuszczać barbarzyńcę do ogrodu.

źródło: TVP Wilno/Elżbieta Sobolewska, fot. TVP Wilno
Więcej na ten temat